czwartek, 8 kwietnia 2010

Obuwie i co z tego wynika

Podesłano mi dziś link do artykułu z "GW" pt. Pół wieku martensów - kultowych, jak się to mówi, butów, będących od lat elementem imidżu jednostek niepokornych, kontestujących i rokendrolowych.
Ja dostałam pierwsze martensy na czternaste urodziny i mogę powiedzieć, że nie wychodziłam z nich praktycznie przez kolejne cztery lata. Nie przeszkadzało mi nawet to, że początkowo były o półtora rozmiara za duże (ofiarodawca, przezorny wujek, uwzględnił bowiem stadium rozwoju mego organizmu i słusznie przewidział dalszy rozrost). Moje martensy były piękne! Żółte niczym kanarek herceński, dokładnie takie, w jakie ubrałam Karolinę, bohaterkę mojej książki.
Kiedy wdziałam po raz pierwszy słynne obuwie na moje chude nogi musiałam najpierw wysłuchać kazania starszego brata. Treść była mniej więcej taka, że nie wiem, jakie szczęście mnie spotkało, jak bardzo jestem go niegodna i że on swoje pierwsze martensy przywiózł z dalekiej Norwegii zarobiwszy na nie uprzednio w pocie czoła i że miał już wtedy całe 18 lat.
Przyjęłam z pokorą ten wywód, a mój brat musiał przyznać, że należę do tych, którzy potrafią docenić ten wspaniały dar.
I tak chodziłam sobie po Gliwicach i okolicach, żółte martensy przyciągały uwagę całego świata, a ja czułam się niezwykle alternatywnie. Znacie to uczucie:
"to kurtka z wężowej skórki, symbol mojej osobowości i wiary w indywidualność jednostki"

Ech, wzruszyłam się.
Muszę jednak uczciwie dodać, że z tego się po prostu wyrasta. Przychodzi taki moment w życiu kobiety, że zaczyna tęsknić za obuwiem zalotnym i zbrojnym w wysoki obcas.
Kiedyś też w to nie wierzyłam...

1 komentarz:

  1. A ja, Ewko, osobiście wciąż chodze w martensach... Aczkolwiek wyobrażam sobie, jak fantastycznie musisz wyglądać w kobiecych bucikahc...

    OdpowiedzUsuń